W wersji alfa, w którą mogli zagrać posiadacze gry już od samego jej wydania, brakowało kluczowych elementów rozgrywki, postęp był nudny i liniowy a większość planet różniła się jedynie rodzajem bloków, po których chodzimy. By zdobyć lepszy ekwipunek musieliśmy przekopywać się przez niezbyt interesujące podziemia w poszukiwaniu rudy, musząc co jakiś czas wykonywać nowe kilofy, gdyż te niszczyły się aż zabawnie szybko od zwykłego kopania w ziemi. Aby spowolnić nasz rozwój, nowe przepisy na przedmioty były zablokowane nim nie użyliśmy specjalnego przedmiotu zdobywanego z jednego z bossów, których przywołanie wymagało kilku godzin. Na dobrą sprawę jedynie pierwszy z nich był dokończony, reszta używała tej samej sztucznej inteligencji co reszta przeciwników, używali jedynie trochę innych ataków zdolnych zabić nas w kilka sekund, przez co większość graczy z obawy przed przegraną, a w rezultacie koniecznością ponownej, ciężkiej pracy w celu ponownej walki z nimi, więziła tych przeciwników w konstrukcjach z bloków i zabiła z bezpiecznej odległości.
Pod koniec grudnia dwutysięcznego trzynastego roku Starbound można było pobrać z serwisu Steam. Studio stojące za tą grą obiecało, że w danym roku będziemy mogli wreszcie zagrać w ich produkcję, dotrzymali też słowa, niestety będąc zmuszonym do wydania, przynajmniej moim zdaniem, niedokończonego tytułu. Osobiście grałem w pierwszą wersję tej gry i na podstawie własnych doświadczeń mogę orzec, że już wtedy silną stroną był nastrój gry, słabą jej stroną - cała reszta. Spodziewałem się kolejnego, szarego uniwersum w klimatach science-fiction, jednak tutaj wyglądało to inaczej, gdyż nie byliśmy już na starcie przywitani tymi wszystkimi wynalazkami, z jakimi mieliśmy styczność w innych tego typu opowieściach, musieliśmy bowiem zacząć od ścinania drzew i wykonywania prostych narzędzi, aby przetrwać na zupełnie obcej, często dziwacznie wyglądającej planecie. Grafika jest bardzo ładna gdy weźmiemy, że wszystko wykonane jest z pikseli, jednak efekty przejścia nocy w dzień i na odwrót, promienie słońca na horyzoncie to prawdziwy majstersztyk.
Moja opinia na temat Starbound, niezależnej, aczkolwiek wysokobudżetowej gry sandbox zmieniała się z biegiem lat. Produkcję zacząłem śledzić od roku dwutysięcznego jedenastego, kiedy to na forum gry Terraria zamieszczono wpis o tym, że jeden z twórców wspomnianej gry odłączył się od pierwotnego zespołu i postanowił poprowadzić własną działalność, mocno wzorowaną na poprzedniczce. Wkrótce później założona została strona internetowa, na której studio odpowiedzialne za tą grę umieszczało nowinki na temat kluczowych aspektów ich nadchodzącego tytułu, dostępnych opcjach, możliwej cenie i planach na przyszłość, daty wydania jednak na próżno było szukać pośród niezliczonych artykułów, wypowiedzi i cotygodniowych aktualizacji. Po długim czasie coś nowego się zaczęło dziać, zapewne z powodu tego, że zespół pracujący nad Starbound zdał sobie w końcu sprawę, że czas działa na ich niekorzyść a zainteresowanie ich projektem słabnie. Udostępniono przedsprzedaż ich dzieła, z możliwością zapłacenie większych sum w zamian za wprowadzenie na przykład własnej czapki do gry, gdy ta będzie gotowa.
Hero Siege budzi we mnie mieszane odczucia. Z jednej strony to przyjemna, prosta gra, przy której można spędzić wiele godzin, z drugiej jej cena przekracza faktyczną zawartość, a wiele kluczowych opcji jest ekskluzywnych dla posiadaczy dodatkowych, również płatnych rozszerzeń. Nie mówię tu tylko o dodatkowych poziomach, ale również o niezbędnych dla takich gier elementach jak choćby tryb wieloosobowy. W kwestii faktycznej rozgrywki nie mogę powiedzieć wiele złego, jednak przełomowa to ona również nie jest. Sterujemy i atakujemy przy pomocy klawiatury, zabijając hordy wrogów których w większości jedynym zadaniem jest wejście prosto w nas w celu zadania obrażeń. Na szczęście zarówno my jak i przeciwnicy posiadamy specjalne zdolności, które urozmaicają, powiedzmy sobie szczerze, całkiem monotonną czynność, polegającą na przytrzymywaniu odpowiednich klawiszy, atakując przez kilkanaście sekund oponentów aż do skutku, którym jest rozpadnięcie się ich na krwawą plamę, zdobiącą ziemię, po której stąpamy.
Moim ostatnim nabytkiem jest budżetowa, aczkolwiek zabawna gra mianująca się Korwin The Game. Jeśli spodziewacie się cudownych efektów specjalnych bądź innowacyjnej rozgrywki, to nie jest gra dla was, ponieważ nie znajdziecie tam nic czego brakowałoby zwykłej, szarej platformówce w drugim wymiarze. Nie o to jednak w tej grze chodzi, jej siła tkwi, jak sama nazwa wskazuje, w satyrze i doszukiwaniu się podobieństw występujących tam postaci oraz scenerii. Wcielamy się w jednego z najbardziej znanych a jednocześnie kontrowersyjnych polskich polityków, który po wielu latach przegranych wyborów decyduje się na wzięcie spraw w swoje ręce, a dokładniej wzięcia w nie swojego rewolweru i rozstrzelaniu wszystkich przeciwników w zasięgu wzroku. Rzecz jasna, jeśli ktoś mocno utożsamia się z jedną ze stron i łatwo daje się sprowokować, nie powinien nawet patrzeć na tą produkcję, ponieważ skutki są oczywiste i nieuniknione. Twórca Korwin The Game twierdzi, że podobieństwa tam są przypadkowe, jednak każdy wie o co chodzi.